Młodość w gruzach - Irena Tupalska
Urodziłam się w 1933 roku w Bohdanowie - Wilno. Ojciec przedwojenny kolejarz, dlatego w pierwszej kolejności w kwietniu 1945 roku zostaliśmy przesiedleni z Wilna na Zachód. Przywieziono nas do Świebodzina. Jednak los tak pokierował, że ojca oddelegowano do Kostrzyna, a było to w maju 1945r.
Do Kostrzyna jechaliśmy z kilkoma innymi kolejarzami ( 4 osoby) wagonem towarowym przez stację Rzepin i tu czekaliśmy 2 doby na częściowe uzupełnienie przejazdu przez most na rzece Warcie.
Po przyjeździe otrzymaliśmy mieszkanie przy ul. Świerczewskiego (blok PKP) w ostatniej klatce. Jako rodzina mieliśmy l pokój + wspólna kuchnia, w drugim pokoju mieszkało 4 sokistów (SOK) PKP. Trzy klatki w budynku (od dworca kolejowego) zajmowało wojsko radzieckie.
Nie wolno było mi nigdzie wychodzić, więc moim zajęciem było patrzenie przez okna i myślami byłam w koleżankami ze Świebodzina. Jako pierwsze 12-letnie dziecko m. Kostrzyna przeżyłam straszny wstrząs na widok tego miasta a raczej gruzowiska, pełno było trupów ludzkich i końskich, resztki murów, odcinki dobrze zachowanych ulic nigdzie nie prowadziły. Wśród sterczących gruzów i min trudno było dopatrzyć się jakichkolwiek śladów życia. Wypalone ściany frontowe tych kamienic, które nie zrównane z ziemią świeciły pustkami, straszyły ciemnymi oczodołami wypalonych okien, z tej pustki i martwoty wyzierał tragizm wojny. Zabytki jakie znajdowały się w Kostrzynie przestały istnieć.Napotykano niewypały i wybuchy. Rosła wciąż liczba ofiar, wśród nich było kilku moich kolegów.
W pierwszym powojennym okresie zainteresowania mieszkańców Kostrzyna koncentrowały się przede wszystkim na sprawach związanych z polepszeniem warunków życiowych. Mimo to początki życia kulturalnego w mieście sięgają właśnie tego okresu. Ponura rzeczywistość, warunki bytowania w zniszczonym mieście stworzyły psychiczną potrzebę zorganizowania form wypoczynku i rozrywki.
Związek Zawodowy "Kolejarz " zorganizował świetlicę, w której koncentrowało się życie kulturalne w mieście. Zorganizowano chór pod nazwą "Lutnia", orkiestrę, zespół taneczny i pierwsze amatorskie występy artystyczne. W ten sposób mogłam wraz z koleżankami i kolegami spędzać wolny czas w pięknie urządzonej świetlicy i brać udział we
Takie są moje przeżycia w pierwszym trudnym okresie mojego dzieciństwa. W tym mieście zawarłam związek małżeński, urodziłam troje dzieci, przepracowałam 45 lat w Przedsiębiorstwie Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej i od 12 lat jestem na emeryturze.
Bardzo często spotykam znajomych ludzi, którzy pamiętają ten czas i wspominamy naszą młodość spędzoną na gruzach tego miasta.
Irena Tupalska z domu Ignatowicz
Klucze bombowców - Artur Ueckert
Jestem rocznik 1931 i od września 1941 chodziłem do szkoły średniej dla chłopców na Starym Mieście w Kostrzynie. Nasz domek znajdował się w Küstrin-Kietz. Drogę do szkoły pokonywaliśmy w grupie kilkunastu osób jadąc rowerami ulicą Hauptstrasse, przez most na kanale odrzańskim, obok koszar artyleryjskich i przez most na Odrze. Zaraz za mostem po lewej stronie była nasza szkoła. Dziedziniec szkoły kończył się murem przy Odrze. Droga ku boisku szkolnemu wiodła pod wiaduktem kolejowym, na pas nadrzeczny Odry, zwany Gohrin.
Od roku 1943 ogłaszano często alarmy lotnicze. Przy zapowiedzi alarmu opuszczaliśmy z kolegą szkołę i jechaliśmy rowerami przez most na Odrze i zaraz w prawo do silosów zbożowych na nadbrzeżu, które należały do jego wujka, Pana Meisela. Tutaj w bezpiecznych piwnicach silosu znajdowaliśmy schronienie. Stamtąd obserwowaliśmy przy ładnej pogodzie klucze bombowców, które od strony Szczecina nadlatywały nad Odrę i nad Kostrzynem odbijały w kierunku Berlina. Odgłosy detonacji w postaci cichego grzmotu dochodziły krótko potem aż do Kostrzyna.
Po alarmie pozostawaliśmy przeważnie na dłużej nad Odrą i wyszukiwaliśmy dobrych miejsc dla wędkowania, ponieważ obaj byliśmy już wówczas namiętnymi wędkarzami. Nasz pierwsze przeżycia związane z wędkarstwem miały miejsce przy fosach twierdzy Kostrzyn. Tam wujek kolegi miał ogród i stamtąd wyruszaliśmy na nasze pierwsze małe wyprawy wędkarskie. W fosach twierdzy pływały piękne krasnopiórki, okonie i liny. Te ostatnie stwarzały nam, młodym wędkarzom, znaczne problemy. Po zebraniu pierwszych doświadczeń wstąpiliśmy do Związku Wędkarskiego "Fischwaid" w Küstrin-Kietz i nadal chodziliśmy na wyprawy nad Odrę, Wartę i zbiorniki wodne Kietzerbusch (Chyrzyno) już jako oficjalni wędkarze.
Byłem wówczas najmłodszym członkiem Związku. dzisiaj jestem przewodniczącym nadal istniejącego Związku Wędkarskiego "Fischwaid" w Küstrin-Kietz i chętnie wspominam moje przeżycia wędkarskie przy fosach twierdzy, nad Odrą i w Kietzerbusch.
Artur Ueckert
Miasto z albumu - Klaus Thiel
Kostrzyn był do 1945 r. prawdziwym miastem z albumu, Stare Miasto faktycznie wyglądało tak, jak pięknie przedstawił je na swoim rysunku Rober Jurga. Tylko umocnienia we wschodniej części dawno zniknęły z powierzchni, zanim się urodziłem. Na ich miejscu powstała Glacis: piękne planty wokół Starówki aż do linii kolejowej do Rzepina. Ulica Friedrichsstraße (obecnie ul. Graniczna) otaczała Starówkę z pięknymi willami (choć w jednej z nich mieszkała moja wzbudzająca we mnie strach dentystka!). Moi rodzice mieszkali w narożnikowym domu Nagelschmiedstraße (ul. Gwoździarzy), za ratuszem. Moja droga do szkoły prowadziła Kurze Dammstraße, obok dużego sklepu z zabawkami i wieloma oknami wystawowymi. Przed Bożym Narodzeniem małpka z materiału pukała od wewnątrz w szybę. Jedną z najpiękniejszych przygód była dla mnie zawsze jazda tramwajem od Rynku na Nowe Miasto i do kina „Apollo-Theater” vis-à-vis hotelu miejskiego, zaokrąglone mury wejścia można do dzisiaj rozpoznać.
Do 1945 r. mało odczuwaliśmy wojnę, nocne alarmy były dla dzieci raczej intrygujące. Pierwszym symptomem wojny, który zauważyliśmy jako dzieci, było zaklejenie okien wystawowych, zabawki stały się luksusem. Potem jednak wszystko potoczyło się niespodziewanie: na początku stycznia mama wzięła mnie i książeczki oszczędnościowe i poszliśmy przez most na Warcie do kostrzyńskiego banku, aby pobrać tyle pieniędzy, ile to było możliwe. Ale tam słyszeliśmy już odgłosy kanonady armii sowieckiej i pieniędzy już nie dostaliśmy. Następnego dnia, o godzinie szóstej rano, na rozkaz komendanta musieliśmy wraz z wszystkimi kobietami i dziećmi na zawsze opuścić miasto Kostrzyn.
Klaus Thiel - Rozgłośnia Wolny Berlin
Bezpańskie ogrody - Anna Czyż
II wojna Światowa zmieniła losy wielu ludzi. Dotknęła również i moją rodzinę. Urodziłam się tuż przed wybuchem wojny w r.1938 w małej miejscowości Dąbrowa koło Jarocina w woj. poznańskim. W czasie okupacji tato mój został przymuszony do pracy na rzecz III Rzeszy w Środzie Wlkp., natomiast ja z mamą mieszkałyśmy nadal w Dąbrowie i z utęsknieniem czekałyśmy na odwiedziny taty, które odbywały się bardzo rzadko. Rok 1945 i kapitulacja armii niemieckiej sprawiły, że tato nareszcie wrócił do domu, ale na krótko, bowiem postanowił podjąć pracę na kolei w Jarocinie. Nasza radość, że nareszcie jesteśmy razem trwała krótko, bowiem tato otrzymał służbowe przeniesienie do Kostrzyna, miasta leżącego tuż przy granicy niemieckiej na tzw. ziemiach odzyskanych. Znowu zostałyśmy w domu same: ja i mama. We wrześniu 1945r. rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej w Roszkowie. Obowiązki uczennicy bardzo mnie absorbowały, mimo to nadal z mamą tęskniłyśmy za tatą, który od czasu do czasu przyjeżdżał do nas w niedzielę i wtedy opowiadał jak bardzo to poniemieckie miasto ucierpiało w czasie działań wojennych, zostały tylko gruzy z tego pięknego miasta, a ocalały tylko nieliczne domy. Bardzo ważnym zadaniem osiedlonych tam Polaków, głównie wojska i kolejarzy, było przywrócić temu miastu życie i łaczność komunikacyjną z krajem, stąd było to głównie miasto wojskowych i kolejarzy, grupy celników i pocztowców.
Tato zapewniał nas, że z chwilą gdy otrzyma mieszkanie zabierze nas do Kostrzyna, aby tam na nowo zorganizować nam życie rodzinne. Zanim to nastąpiło przyjechałyśmy z mamą w czasie wakacji w r. 1947 (byłam już uczennicą III klasy), aby zobaczyć jak wygląda miejscowość w której mamy zamieszkać. Tato wtedy jeszcze mieszkał w jednym pokoju większego mieszkania w bloku kolejarzy przy ul. Świerczewskiego. W wolnych chwilach po pracy tato pokazał nam Kostrzyn. Widok był dla nas przerażający, szczególnie dla mamy, która nawet wahała się czy warto tu się osiedlać, ale tato był pełen optymizmu i mówił, że miasto odzyska swój utracony wizerunek, a gruzy powoli przestaną straszyć. Zaprowadził nas również na mszę niedzielną do małej kapliczki, którą wspólnie z innymi pierwszymi mieszkańcami Kostrzyna odremontowali i przygotowali do sprawowania eucharystii, niestety ksiądz dojeżdżał z pobliskiej miejscowości, ale spodziewano się wkrótce kapłana na pobyt stały. Mamę szczególnie martwiło to, że ja jeszcze nie byłam przygotowana do I komunii św., a w tych kostrzyńskich warunkach mama nie wyobrażała sobie jak może to być zrealizowane.
W czasie tego krótkiego pobytu tato zapoznał nas z innymi rodzinami kolejarzy, które już tu mieszkały i się zadomowiły. Pamiętam państwa Szukałów, którzy mieszkali w ocalałym domu w pobliżu zburzonego dworca i państwa Somerskich, którzy mieszkali w domu jednorodzinnym w pobliżu naszego bloku przy Świerczewskiego.
Rodzina nie może żyć rozłączona i w wakacje 1948 r. w wagonie towarowym przyjechałam z rodzicami na stałe do Kostrzyna. Co mi utkwiło najbardziej w pamięci z tamtych pierwszy dni pobytu w Kostrzynie? Teraz mieszkaliśmy już w trzypokojowym mieszkaniu na II piętrze wspomnianego bloku kolejowego, z tym, że jeden pokój zajmował sublokator, samotny kolejarz, bardzo miły pan Aleksy Dudziak.
Tato po pracy starał się nam pokazać Kostrzyn, bowiem sama nie mogłam się oddalać od domu, rodzice mi zabronili ze względu na gruzy i niewypały. Jednak tak jak wszystkie dzieci nie bardzo słuchałam zakazów i wymykałam się z domu, aby penetrować pobliskie zabudowania. Było to dla mnie przerażające, że takie ładne domki zostały zniszczone i stoją bezpańskie. Ogrody wokół tych domów pełne drzew owocowych i owocowych krzewów, a nikt tych owoców nie zbiera, ogrody zaniedbane, chwasty tak wysokie, że pomniejszych krzewów wśród nich nie widać. Udało mi się również spotkać kwitnące kwiaty i chętnie z nich robiłam bukiety, które przynosiłam do domu i wtedy była bura od mamy.
Te bezpańskie ogrody to było dla nas dobrodziejstwo, bowiem w tym pierwszym okresie naszego pobytu w Kostrzynie mieliśmy tanie źródło witamin, zanim moi rodzice nie przygotowali sobie naszego własnymi siłami zagospodarowanego ogródka naprzeciwko bloku, w którym mieszkaliśmy. Tato bardzo się starał, aby nam nic nie brakowało do życia, a mama, która nie pracowała zawodowo zajmowała się domem i przetwarzaniem różnych warzyw i owoców, aby poczynić zapasy na zimę, bowiem sklep był tylko jeden i to zaopatrzony tylko w podstawowe produkty spożywcze.
Ja pochłonięta nauką w szkole niewiele się przejmowałam tym, że Kostrzyn był tak zniszczony, że tak trudno i skromnie się w nim żyło. Dla mnie najważniejsze było to, że miałam kochanych rodziców i bezpieczny dom, że nareszcie byliśmy razem, a tata już nie był gościem w domu. Miałam już również koleżanki i kolegów i nie czułam się obco w tym nowym dla mnie środowisku. Spełniło się również pragnienie mamy i 19 lipca 1949r. przystąpiłam wraz z grupą innych kostrzyńskich dzieci do I komunii św. Był to dla mnie radosny dzień, bo mamie mimo ogromnych trudności, udało się kupić biały materiał na komunijną sukienkę i białe buciki, a zdjęcie komunijne mama załatwiła mi aż w Gorzowie Wlkp. , tam mnie zawiozła do fotografa w 2 tygodnie po uroczystości. Mam to zdjęcie w swoich zbiorach. Bardzo przeżyłam ten dzień konfirmacji, bowiem zaprosiliśmy na moją uroczystość rodzinę, która mieszkała daleko od nas w Poznańskim, ale nikt nie przyjechał, bowiem nie mieli odwagi tego uczynić, wtedy w Kostrzynie obowiązywały przepustki. Prezentów też żadnych nie otrzymałam, chrzestny przysłał mi tylko życzenia komunijne.
Z każdym rokiem żyło mi się w Kostrzynie lepiej, zmieniało się oblicze Kostrzyna, znikały gruzy. Przybywało domów i nowych mieszkańców. W r. 1952 ukończyłam szkołę podstawową siedmioklasową, zdałam egzamin do liceum pedagogicznego w Ośnie Lub. Ukończyłam je w r.1956 i podjęłam pracę w charakterze nauczycielki w nowo odremontowanej szkole podstawowej przy ul. Kościuszki. Obecnie jestem na emeryturze.
Anna Czyż z domu Borkiewicz
Punkt na mapie - Alicja Kłaptocz
Była ciepła noc sierpnia 1947 roku, kiedy moje stopy dotknęły po raz pierwszy ziemi tego miasta. Miasta? - to zbyt wiele powiedziane. Ówczesny Kostrzyn był właściwie tylko zbiorowiskiem gruzów. Punktem na mapie. Z pociągu, który przywiózł nas na stację Kostrzyn tamtej nocy, nie wysiadł tu nikt poza naszą 5-osobową rodziną. Po niewielu minutach pociąg wyruszył w dalszą drogę do Berlina.
Mój ojciec poprowadził nas, to znaczy moja Mamę, dwoje młodszego rodzeństwa i mnie, schodami wiodącymi do długiego tunelu, następnie znowu kilka stopni niżej - na dolny peron. Szliśmy wzdłuż wypalonego budynku dworcowego z czerwonego klinkieru. Kilka razy zauważyłam napis "Kostrzyn". W pewnym miejscu wyzierała spod napisu źle zamalowana nazwa "Küstrin".
Stacja kolejowa była oświetlona, lecz kiedy skręciliśmy w lewo, w ulicę Dworcową, miało się natychmiast okazać, że światła stacji były jedynymi punktami świetlnymi w mieście. Gdy przebrzmiały ostatnie odgłosy odjeżdżającego pociągu, ogarnęły nas straszliwa cisza i ciemność.
Przy przejeździe kolejowym skręciliśmy w lewo, w ulicę Celną (obecnie Niepodległości). Szliśmy bez słowa, w milczeniu, środkiem jezdni, gdyż tylko środek był oczyszczony z gruzu. Chodniki były nim całkowicie pokryte. Po obu stronach ulicy stały wysokie ruiny kamienic. Raz po raz przenikało przez puste otwory okienne blade światło księżyca, co potęgowało posępny nastrój. Ponieważ wokół panowała absolutna cisza, nasze kroki na bruku wydawały się bardzo głośne. Ich echo odbijało się od ruin. Odległość od stacji do naszego mieszkania wynosiła około 700 metrów, lecz wtedy droga ta sprawiła na mnie wrażenie bardzo, bardzo długiej.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Mój ojciec Jan Żelma był z zawodu urzędnikiem celnym. Kiedy po wojnie zgłosił w Dyrekcji Ceł w Poznaniu gotowość podjęcia pracy, skierowany został do Kostrzyna, był tu, przy nowej granicy organizować wraz z innymi kolegami Urząd Celny. Do sierpnia 1945 roku administracja miasta sprawowana była przez Radziecką Komendanturę Wojenną, która miała swą siedzibę w Hotelu Miejskim. Ale i w następnych miesiącach przebywało tu wielu radzieckich żołnierzy. Nowy Rok 1946 przywitali oni hałaśliwą strzelaniną. Ojciec przybył do Kostrzyna 1 listopada 1945 roku. Miasto leżało w gruzach. Na jednym z peronów stał barak, którego mała część musiała początkowo służyć celnikom jako miejsce pracy i zamieszkania. Wkrótce wyremontowali oni własnoręcznie jeden z mniej zniszczonych domów przy ul. Celnej. W każdym pokoju mieszkali co najmniej we dwóch, lecz w porównaniu z barakiem, był to już duży postęp.
Wszędzie - na ulicach, placach i wśród ruin walały się pozostałości amunicji, czyhały miny. W różnych miejscach napotykało się rozbite czołgi, działa i inny sprzęt wojenny. W tej sytuacji nie mogło być mowy o sprowadzeniu tutaj rodzin. Dopiero po dwóch latach, gdy warunki nieco się poprawiły, Dyrekcja Ceł wyremontowała kilka domów, by celnicy mogli tu sprowadzić swoje rodziny. I tak przyjechaliśmy tu - ale tylko "na jakiś czas". Mówiło się, że Tata musi poszukać sobie innego miejsca pracy, gdyż nie sposób pozostać tu na stałe.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Rankiem wybiegłam z domu. Był piękny, słoneczny dzień. Może w blasku słońca miasto będzie wyglądało trochę lepiej? - myślałam pełna nadziei, Jakież rozczarowanie! Dopiero teraz ujrzałam otoczenie z całą wyrazistością: jak okiem sięgnać, ani jednego ocalałego budynku. Tylko ruiny, rumowiska, wypalone domy, gruzy i popiół. Okropny widok ! Naprzeciw wznosiła się wyniosła ruina Kościoła Pokoju. Uszkodzona wieża pozbawiona hełmu, przewyższała swą wysokością wszystkie ruiny w mieście. W bliskim sąsiedztwie znajdowała się ruina z napisem "Hermann Gottschalk". W pobliżu, przy skrzyżowaniu ulic (dopiero 12 lat temu dowiedziałam się, że zwano je "Gwiazdą") stały wciąż jeszcze zapory przeciwczołgowe. Piaszczysty teren pomiędzy naszym domem i stawikiem był zaminowany. Oczyścili go później nasi saperzy.
Nam, dzieciom, wolno było chodzić początkowo tylko oczyszczonymi szlakami. Rodzice nie pozwalali na penetrację ruin. W ten sposób chronili nas przed niebezpieczeństwem a także przed ewentualnymi makabrycznymi widokami. Wszystko było tu okropne. Otoczenie i warunki życia. Nie mieliśmy prądu elektrycznego. Wodociągi nie działały. W mieście był tylko jeden sklep. Nie było lekarza, apteki, kina. Kościół parafialny - to mała kaplica przy ul. Jedności (obecnie Kardynała Stefana Wyszyńskiego), wyremontowana w 1946 roku przez kolejarzy i żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza. Naszym duszpasterzem był ksiądz ze Słońska, który przyjeżdżał na 1-2 godziny, co drugą niedzielę rowerem, motocyklem, a wcześniej także... parowozem wysyłanym specjalnie przez kolejarzy. Moja mała siostrzyczka mogła uczęszczać do 5 klasowej szkoły, którą urządzono w jednym z budynków koszarowych. Brat i ja - musieliśmy codziennie dojeżdżać do szkoły pociągiem. Najpierw do Witnicy, później do Gorzowa. Stacja kolejowa, która funkcjonowała w powojennych latach w tym zburzonym mieście, była jedyną liczącą się instytucja. Dlatego w drugie połowie lat czterdziestych Kostrzyn nazywano "Miastem Kolejarzy". Istotnie - kolej była wtedy jedynym łącznikiem umożliwiającym łaczność kostrzynian z normalnym światem.
Alicja Kłaptocz
10 fenigów na tramwaj - Karl Heinz Henschel
Urodziłem się 16 kwietnia 1926 r. na kostrzyńskim Nowym Mieście na w mieszkaniu przy Placu Hindenburga 1 (obecnie Plac Grunwaldzki). Od 1936 r. mieszkaliśmy na ulicy Pionierów 40b (ul. Wojska Polskiego). Stamtąd miałem około 4-kilometrową drogę do szkoły, znajdującej się przy moście na Odrze. Do 1938 r. chodziłem pieszo. Jedynie gdy zdarzyło się zaspać, trzeba było wydać 10 fenigów na tramwaj. Przystanek znajdował się na ulicy Gorzowskiej koło urzędu skarbowego. Wówczas mogłem bez przesiadek dojechać do szkoły średniej dla chłopców przy moście odrzańskim. Moja droga do szkoły prowadziła ulicą Gorzowską do głównego skrzyżowania, nazywanego "Stern" ("Gwiazda" - obecnie rondo). Stamtąd w kierunku Starego Miasta przez oba mosty warciańskie i przejazd kolejowy linii Wrocław-Szczecin. A potem zaraz na prawo przez Glazis (obecnie teren między przejazdem kolejowym i przejściem granicznym) do szkoły. Droga powrotna do domu była często interesująca, wiele mogło się zdarzyć. Droga prowadziła wzdłuż fosy twierdzy. Pewnej zimy wszedłem na lód, który się pode mną załamał. Mój przyjaciół Heinz Witwer pomógł mi szybko wykręcić wodę z ubrania i zaczął się 3-kilometrowy bieg do domu, ponieważ było bardzo zimno. Mojej mamie powiedziałem, że chciałem wyciągnąć z wody jednego chłopaka i sam wpadłem.
W 1938 r. dostałem używany rower za 12 marek, który miałem do końca wojny. Zawsze szczególnym przeżyciem było obserwowanie, gdy długie tratwy drewniane przepływały pod mostami. Płynęło na nich zawsze kilku mężczyzn, którzy tratwami o prawie 100 metrach długości i do 20 metrów szerokości próbowali przepłynąć bez pomocy wioseł pod dwoma mostami. Na tratwach zbudowane były małe chatki ze słomy, w których mężczyźni mogli odpocząć, gdy były korzystne warunki spływu. Niektóre z tratw płynących Wartą przybijały do brzegu w Kostrzynie.
Kostrzyńskie tartaki, jak np. "Heuer, Küster und Faltenberg" też przecież potrzebowały pni drzew. Podobnie jak kostrzyńskie firmy budowlane, jak "Brüder Kube", "Seefeld" i inne. Duże potrzeby miała również pierwsza kostrzyńska fabryka mebli "Schuhmann". Pnie drzew przetrzymywano tak długo w wodzie, dopóki się nie zanurzyły. Wtedy wypłukane były już wszelkie materiały nadające się do pożarcia przez robaki. Meble z takiego drewna nie były atakowane przez szkodniki. Firma "Schuhmann" znajdowała się na wyjeździe w kierunku Gorzowa z prawej strony wiaduktu kolejowego. Wjazd na teren zakładu istnieje do dziś. Gdy u "Schuhmanna" był fajrant, plac składowania drewna stawał się dla nas najfajniejszym placem zabaw. Gdy nadchodził pan Schuhmann ze swoim psem, aby nas pogonić, wspinaliśmy się natychmiast na koszarowe mury jednostki saperów. Ponieważ chowaliśmy się za garażami, nie było nas widać od strony koszar. Gdy "powietrze się oczyściło", wracaliśmy na składowisko drewna Schuhmanna. W 1936 r. miał miejsce największy pożar, oprócz działań wojennych, jaki kiedykolwiek przeżył Kostrzyn. Prawie cała fabryka mebli Schuhmanna spłonęła. Było już ciemno, gdy zawyły syreny. Okno kuchenne naszego domu wychodziło w kierunku ognia, ok. 400 m od pożaru. W kuchni było tak jasno, że nie musieliśmy zapalać światła. Łuna pożaru widziana była w Gorzowie i Frankfurcie. Ponad 30 jednostek straży pożarnej było w użyciu, aby uratować przynajmniej fragment fabryki. Żar był tak wielki, że nawet pnie drzew rosnących w odległości 30 metrów zajęły się ogniem. Jednym z ważniejszych wydarzeń mojego dzieciństwa w Kostrzynie były naturalnie obchody 700-lecia miasta w 1932 r., które przeżywałem jako sześcioletnie dziecko.
Karl Heinz Henschel